top of page

Lądowanie w raju. Srealanka.


Na lotnisku Colombo Bandaranaike lądujemy w południe czasu lokalnego.

Pan z odprawy wita nas uprzejmie i zapytawszy o cel wizyty, wręcza Pakiet Startowy Turysty (kartę SIM, z której korzystać można po wpisaniu danych niezbędnych do inwigilacji przez lankijski rząd, oraz książeczkę z reklamami miejsc, w których turysta może zostawić pieniądze).

Równie miło witają tabliczki, przywołujące na myśl amerykańskie filmy o tajskich więzieniach

W tłumie transparentów z białobrzmiącymi imionami i nazwiskami, czeka nasz przewodnikokierowca, Prasanna. Chwilę później siedzimy w klimatyzowanej hybrydzie, w której spędzimy najbliższe pięć dni podróży.

Pierwszy oddcinek to przeszło 100 km dzielące lotnisko (Kolombo-Bandaranaike) od pierwszego punktu docelowego: Kandy (jednej z dawnych stolic Sri Lanki).

Teoretycznie powinniśmy pokonać tę trasę w jakieś trzy godziny.

Poznajemy pierwszą ważną zasadę: jeśli o coś pytasz, nidgy nie poprzestawaj na jednej odpowiedzi. Zwłaszcza, jeśli pytasz o drogę. Lankijczycy są zawsze pewni tego, co mówią, co nie znaczy, że tak jest. Do pierwszego miejsca docelowego - Hotelu Dalmalanka - docieramy z pękającymi pęcherzami, po ponad sześciu godzinach zwiedzania Sri Lanki z klimatyzowanych wnętrz auta, z przerwą na

NASZ PIERWSZY KOKOS KRÓLEWSKI:

ORAZ PIERWSZE ZAKUPY W MARKECIE:

(limonki ~60 groszy za kilo. Poza tym asortyment marketów opiera się na mocno chemicznym nabiale i innych rzeczach, bez których "kontynentalny" turysta może nie przeżyć)

- Jeszcze 10 minut - słyszymy kilkukrotnie, zapytawszy jak daleko do celu.

I tak uczymy się kolejnej ważnej rzeczy o Sri Lance: czas jest bardzo względny. Lankijczycy wiedzą wszystko i wszystkiego są pewni, przytakują głową w różne strony (ci, co mieli okazję obcować z narodowościami indiopokrewnymi wiedzą w czym rzecz) i trudno stwierdzić, co tak naprawdę to oznacza. Wszystko przedstawiają w bardzo optymistycznych barwach, niemających niekiedy nic wspólnego z rzeczywistością, byleś był szczęśliwy i zostawił trochę bogactwa.

Pod drogowskazem z nazwią naszego hotelu czuję ulgę, choć wciąż muszę trzymać. I to niekrótko. Okazuje się bowiem, że do naszego miejsca wypoczynku wiedzie kręta, stroma droga, która dla autka na prąd jest wyzwaniem nie do pokonania. Oto ona w dzień:

Podczas gdy Prasanna ciśnie gazoprąd, ja ściskam pęcherz i rozglądam za miłą palmą, pod którą oddam swój pierwszy lankijski mocz. Wokoło wszystko żyje i być może mnie zje, a mężowi odgryzie, decydujemy zatem dojść do hotelu pieszo i poprosić o pomoc w wepchnięciu fury.

HOTEL NA SZCZYCIE LASU DESZCZOWEGO

Hotel Dalmalanka to niezwykle klimatyczne miejsce. W powietrzu pachnie... PRLem, wystrój wskazuje na to, iż było to miejsce bardzo luksusowe. Z dwie dekady temu.

WNĘTRZE

(obraz kompletny wespół z aromatem naftaliny, porozrzucanej w postaci wielkich kulek wszędzie, gdzie się da)

Apartament nowożeńców. Styl kolonialny. Spontanicznie zagospodarowana przestrzeń.

Taras do zwalczania lęku wysokości. Widok na lasy deszczowe.

Nakarmieni wrażeniami nie mamy ochoty na kolację, czego Prasanna nie może do końca zrozumieć i upiera się, aby nakarmić nas swoim posiłkiem. Jemy więc rękoma z jednego talerza, głaszczemy lankijskieo ścierściucha (zupełnie jak nasze) i cieszymy powietrzem innej półkuli. Na dobry sen i trawienie wypijamy setkę absyntu.

Recent Posts
Search By Tags
Nie ma jeszcze tagów.
Follow Us
  • Facebook Classic
  • YouTube Social  Icon
bottom of page